28-30.06.2012 – Toro Toro, czyli w Krainie Dinozaurów

•12 marca 2013 • 2 Komentarze

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Do Torotoro dojeżdżamy sporo po północy. Nie ma jednak potrzeby martwić się o miejsce do spania. Każdy autobus przyjeżdżający tutaj wita grupa naganiaczy i nawoływaczy. Jeśli ktoś nie ma ochoty korzystać z hotelu, również nie ma problemu. Niedaleko szkoły jest puste pole, co prawda nie namiotowe, ale pod namiot nadające się znakomicie. Mieszkańcy przyzwyczajeni, że turyści wykorzystują je w ten sposób sami ich/nas tam kierują. Trzeba jednak pamiętać, że nawet najtwardszy sen może zakłócić banda szczekających psów i ryczących osłów.

Toro Toro to niewielkie miasteczko z urokliwym placem i kościółkiem w centrum i niewielkimi domkami z gliny dookoła. Naszą uwagę jednak najbardziej przyciągnęły kosze na śmieci. Zabawnie przyozdobione przez uczniów z Cochabamby w ramach projektu ekologicznego.

W informacji turystycznej znajdującej się na wspomnianym placyku dowiadujemy się, że wstęp do parku tylko z przewodnikiem. Postanawiamy więc spróbować naszego daru przekonywania przy wejściu do parku. Póki co kupujemy tylko bilety. Strażnicy nie dają się jednak tak łatwo przekonać. Proponują inne rozwiązanie. Dołączają nas do zwiedzającej już grupy. Tam spotyka nas miła niespodzianka. Grupa tylko trzyosobowa składa się z polskiego fotografa – Mileniusza i jego córek. Przypadamy sobie nawzajem do gustu i planujemy wspólne zwiedzanie również na dzień następny.

Krajobraz naokoło jest księżycowy. Sucho i gorąco, a skały w oddali mienią się ogromna ilością kolorów. Aż tu nagle – przepaść. Bagatelka – 400 m w dół. To Kanion Garrapatal, który robi niesamowite wrażenie, szczególnie z punktu widokowego.  W dole kanionu zieloną oazę tworzą wodospady „El Vergel”. Idealne miejsce na odpoczynek. Szkoda, że z przewodnikiem…

Á propos tutejszych przewodników… Są oni wybierani jedynie spośród członków miejscowej społeczności. Wszystko byłoby dobrze, gdyby testowano poziom ich wiedzy. Niestety, w większości wypadków pozostawia on wiele do życzenia. Oprowadzanie turystów ogranicza się więc do prowadzenia ich po ścieżce, którą w większości wypadków sami by sobie bez problemu znaleźli. Jednak prawo jest prawem. Przewodnik musi być. Nie po to mają Evo, żeby turyści za darmo sobie ścieżki znajdowali.

Z naszymi nowo spotkanym Polakami i boliwijskim przewodnikiem zwiedzamy jeszcze skalne miasto i niedaleko położone w nim jaskinie. Dodatkowo można zobaczyć tutaj malunki naskalne. Według naszego przewodnika mają one 160 mln lat ;). Można by polemizować …

I oczywiście główna atrakcja parku – ślady dinozaurów. Są rzeczywiście ogromne. Można wyobrazić sobie te bestie przechadzające się obecnie w miejscu gdzie właśnie stoimy. W końcu Toro Toro jest największym tego typu kompleksem w Boliwii i jednym z najważniejszych w Ameryce Południowej.

Wieczory spędzamy na pogaduchach z Mileniuszem, panią z pobliskiego baru i wcześniej poznanymi uczniami z Cochabamby.

Informacje praktyczne:

–          Ceny: wejście do parku 40 Bs – bilety ważne przez 7 dni; przewodnik – 80 Bs dla Boliwijczyków, 90 Bs dla obcokrajowców od grupy (bez względu na liczbę osób) za jeden szlak (ok. pół dnia). Nam udało się zbić do 80 Bs.

–          Strona główna parku: http://www.torotoro-bolivia.com.bo/index.php

–       Autobusy do Toro Toro odjeżdżają z Cochabamby każdego dnia około godziny 17-19, podróż trwa koło 6 godzin

25-27.06.2012 – Smaki Cochabamby

•6 marca 2013 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Z Sucre wyjeżdżamy z dwójką naszych znajomych: Jenifer i Alvaro. Do Cochabamby dostajemy się z prędkością światła. Zamiast być o 5.00 rano jesteśmy o 2.30. Całe szczęście, że przespaliśmy większą część drogi, bo pewnie bez zawału by się nie obeszło. Teraz tylko parę godzin siedzenia na dworcu w oczekiwaniu świtu i możemy zacząć zwiedzanie miasta. Rano wygłodniali udajemy się najpierw na targ zjeść śniadanioobiad. Pyszna zupa z orzeszków ziemnych i świeżo smażone kotlety od razu podnoszą nas na duchu… i na żołądku. Potem idziemy wdrapać się na drugą co do wielkości figurę Chrystusa na świecie. Nasz rodzimy ze Świebodzina przewyższa cochabambińskiego tylko koroną. Jeśliby liczyć rekordy, Cristo de la Concordia jest drugą, co do wielkości statuą na półkuli południowej. Na górę wjeżdżamy taksówką, ponieważ w poniedziałki kolejka linowa nie pracuje. Jednak bez problemu można wdrapać się na piechotkę.

Po południu spotykamy się z naszą gospodynią, jej znajomymi i spędzamy wieczór na obżarstwie. Cochabamba może rzeczywiście poszczycić się świetną kuchnią. Jest w czym wybierać. Podobnie jak na targu w Sucre, całkiem dobry obiad można tu zjeść za 10 Bs, a na deser pyszny koktajl lub sałatkę owocową. Jednak Cochabamba słynie dodatkowo ze swoich specjałów. Jedne z nich to salteňas i empanadas, czyli smażone, bądź pieczone pierożki z różnorakim nadzieniem podawane z sosami, np. z orzeszków ziemnych lub pikantnym ají. Na śniadanie serwują tutaj „api con pastel”, czyli gorący napój z fioletowej kukurydzy ze smażonym na głębokim oleju placuszkiem. Ze słodyczy można spróbować pyszne, domowej roboty lody. Tylko dla tych, którzy nie boją się ryzyka 😉 Dla mięsożerców polecamy „pique de macho” albo „silpancho”. Przy uniwersytecie znajduje się jeden z najlepszych boliwijskich fastfoodów, jakie odwiedziliśmy – z jedzeniem w boliwiańsko-amerykańskim stylu. Głównie dla zgłodniałych studentów, więc otwarty całą dobę.

Następne dwa dni poświęcamy na poznanie miasta. Rosa – nasza gospodyni i jej chłopak okazują się świetnymi przewodnikami. Zabierają nas wszędzie zaczynając od starówki z kolonialną zabudową i zabytkowymi kościołami, kończąc na targach z artesanią. Można kupić tu rzeczywiście tanio, pod warunkiem, że zna się prawdziwe ceny 😉

Jednych z miejsc wartych zobaczenia jest pałac Simona Patiño. Jego wystrój jest imponujący nie tylko w porównaniu do podobnych  miejsc w Ameryce Południowej, ale również w Europie. Patiño był jednym z najbogatszych ludzi swojej epoki, który swoją fortunę zbudował na potosińskim srebrze. Lwią część z niego wydał na budowę swojego niezwykłego domu, w którym ze względu na zły stan zdrowia nigdy nie zamieszkał.

Kończąc dni intensywnego zwiedzania Rosa zabiera nas na koncert do cochabambińskiej filharmonii. Chwila na relaks w pięknych wnętrzach przy pięknej muzyce.

Pisząc o Cochabambie nie sposób nie wspomnieć o tzw. „wojnie o wodę”, czyli serii zamieszek mających miejsce w Cochabambie latem 2000. Spowodowane one były prywatyzacją systemu zaopatrującego w wodę mieszkańców Cochabamby. Mimo swojej nazwy, która pochodzi z języka quechua, gdzie qhocha oznacza „jezioro, woda”, a pampa – „otwarta przestrzeń”, Cochabamba cały czas nie radzi sobie z problemem braku wody pitnej.

Spowodowane jest to nie tylko małą ilością opadów w tym rejonie, lecz również szybkim wzrostem liczby mieszkańców tego czwartego obecnie pod względem wielkości miasta w Boliwii. Obecnie problemu braku wody nie odczuwa się w takim stopniu jak kiedyś. W domach podłączonych pod sieć wodociągów zdarzają się przerwy w dostawach, a mieszkańcy starają się oszczędzać. Gorzej sytuacja przedstawia się dla osób nie mających dostępu do wodociągów, czyli ok. 40- 50% populacji. Korzystają one z beczkowozów lub studni. Często dostawy wody nie są wystarczające, natomiast spożywanie wody ze studni wiąże się z ryzykiem ze względu na wysokie zanieczyszczenie wód gruntowych.

O problemie braku wody w Cochabambie opowiada nakręcony przez hiszpańskiego reżysera Icíary Bollaín film „También la lluvia”. Nam film bardzo się spodobał, dlatego polecamy.

Będąc w Cochabambie udało nam się również przedłużyć pobyt na 90 dni. Na granicy strażnik wbił nam tylko 30. Okazało się, że chyba nie przez złośliwość, ale przez wytyczne. Wszyscy spotkani przez nas w Boliwii obcokrajowcy mieli również pierwszą pieczątkę na 30 dni. Nam przedłużenie udało się załatwić w przeciągu 10 minut. I, o ile dziwnie może to zabrzmieć, dzięki strajkowi policji. Ciągnący się od kilkunastu dni strajk mundurowych nie spowodował w kraju ani wielkich zamieszek (tylko te spowodowane przez samych policjantów), ani fali kradzieży. Na myśl nasuwa się pytanie – skoro z policją i bez niej tak samo, to co oni właściwie robią. No cóż – właśnie strajkują. Powód oczywisty – podwyżka. My korzystamy na tym o tyle, że nie odsyłają nas do innych okienek, tylko wszystko załatwiają w jednym, które akurat jest otwarte. Nie tylko my się dziwimy, że wszystko poszło tak gładko, ale i nasza gospodyni. Jak mówi Rosa, normalnie przynajmniej raz odsyłają do domu z kwitkiem. Mamy szczęście 🙂

Informacje praktyczne:

–          W Boliwii obywatele UE przyjeżdżający w celu turystycznym mogą w ciągu roku przebywać 90 dni bez wizy, takie same przepisy obowiązują w Ekwadorze. Bez względu na ilość wjazdów i wyjazdów z danego kraju. Natomiast w Chile i Argentynie jest to 90 dni licząc nieprzerwanie od dnia wjazdu do dnia wyjazdu z kraju. Przy następnym wjeździe licznik się kasuje i dni liczy się od nowa.

–          Cena biletu z Sucre do Cochabamby w zależności od godziny, linii i umiejętności targowania się 😉 waha się od 35-60 Bs. My zapłaciliśmy 40 Bs.

–          Cena biletu do pałacu Simona Patiño to 10 Bs dla obcokrajowców 

15-18.06.2012 – Krater Maragua

•1 marca 2013 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Rankiem ruszamy w dłuższa podróż przez Sucre, aby dotrzeć do terminalu, z którego odjeżdżają busy w kierunku krateru Maragua. Oczywiście powyższe  zdanie jest nieco na wyrost. Terminal to piaszczysty plac obok drogi, busy to stareńkie ciężarówki z drewnianą paką, na której upychają się pasażerowie wraz z całym dobytkiem ruchomym, a dojechać do Maragua wcale nie tak prosto. Poza tym, nie taki nasz cel. Chcemy przejść drogą Inków, która prowadzi do miejscowości Chuanaca, z której dopiero można iść do krateru. Boliwijczycy nie są zgodni, jak ów powstał. Mówią o wulkanie, wspominają również o upadku meteorytu. Cóż… zobaczymy.

Na razie ładujemy się na tzw. camiona, czyli ciężarówkę, która tutaj jest zupełnie normalnym środkiem transportu i czekamy na zebranie kompletu pasażerów. Starcy żują kokę, która wypaliła im przez lata usta, dzieci pełzają wśród stosów worków z żywnością i zajadają żelatynę bądź lody, kobiety plotkują, albo w ostatniej chwili uciekają „na stronę”. Szkoda, że ta strona jest 20 metrów od camiona i osłonięta jedynie spódnicą. Ale za to, cóż to za spódnica! Siedmiowarstwowa pollera, która powoduje, że jej właścicielka wygląda dwa razy szerzej i przynajmniej cztery razy dostojniej. Kapelusz również dodaje powagi. Ruszamy w drogę.

Naokoło nas sami Indianie, mówiący w języku quechua, a wśród nich dwóch typowych miastowych cwaniaków obwieszonych łańcuchami niczym choinki. Po kilkunastu minutach jazda przestaje być miła, kiedy to koncentrują się na naszych osobach i wymieniają nieprzyjemne uwagi. Niestety, w języku, którego nie znamy, więc ciężko zareagować. Staramy się nie na to nie zważać, ale niesmak ogromny. Godzina jazdy do kościółka w Chataquila  dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu dojeżdżamy, płacimy i uciekamy z niemiłej sytuacji. Nigdy nie wiadomo, co też tacy wydumają w swoich głowach. A z reguły im większa grupa dumających, tym głupsze rzeczy wymyśla.

Wreszcie jednak jesteśmy w górach. Droga Inków pięknie zachowana i całkowicie pusta. Oczywiście wszyscy przewodnicy w Sucre twierdzili, że bez ich pomocy nie ma żadnej możliwości znalezienia szlaku, a gdy już się go szczęśliwie znajdzie, czają się na nim hordy złodziei. Wysłuchaliśmy ich zdania, popatrzyliśmy na ich korpulentne postacie i stwierdziliśmy, że jeśli spotkamy złodziei, to przewodnik w niczym nam nie pomoże. A drogę damy radę znaleźć sami.

Zwiedzamy jeszcze kościółek, po czym wchodzimy na drogę Inków. Wstęp kosztuje chyba 10 bs, ale nie ma nikogo, kto mógłby odebrać od nas pieniądze. Może na dole… Droga pusta, ale pięknie zachowana i częściowo zrekonstruowana. No i ciągle w dół. Dawno już nie chodziliśmy dłuższych dystansów z plecakami, więc na początek bardzo to wygodne. Dwie godziny i jesteśmy w pobliżu Chuanaca. Patrzymy na mapę, której dokładność stoi pod mocnym znakiem zapytania i wybieramy ścieżkę po lewej stronie doliny. Mapa tak niby pokazuje, a nam się nie chce schodzić do wsi, gdzie mógłby być inny szlak. Droga wykuta w zboczach góry biegnie prosto jak strzelił, a obok niej równie prosto biegnie akwedukt. Po kilku godzinach mijamy pięknie położoną wioskę i zaczynamy rozmyślać o noclegu. Schodzimy nieco i w pobliżu mostku, którego środkiem płynie woda, rozbijamy namiot. Raczej nas  nie widać, więc ze spokojem duszy rozpalamy kuchenkę, a potem odpływamy w krainę snu.

Następny dzień to dość długie zejście do doliny, a potem wspinanie się w górę. Oczywiście między tymi etapami nie może zabraknąć przejścia przez rzekę, a wcześniej jeszcze przez wioskę. Trochę stresu nas to kosztuje, bo musimy przechodzić kamienne ogrodzenia bronione przez kilka paskudnych i sporych kundli, które chcą alarmować wszystkich naokoło. Dziwne, ale nikt się nie pojawia i to denerwuje chyba jeszcze bardziej. Nie chcielibyśmy, aby ktoś nas wziął za złodziei, gdyż z takimi rozprawa w górskich wioskach jest naprawdę krótka. Bardzo szybko zatem przechodzimy rzekę i nieco wyżej spotykamy miłego osobnika, który daje nam całą torbę owoców zwanych tumbo i w miarę dokładnie tłumaczy, którędy trzeba iść do krateru. Oczywiście już wczoraj zorientowaliśmy się, że mapa jest błędna, ale droga była tak piękna, więc zeszliśmy z niej dopiero dzisiaj. No i teraz pasterz utwierdza nas w przekonaniu, że wybraliśmy dobrze. Wspinamy się zatem na grzbiet góry i rozbijamy namiot. Widok przepiękny, słonko zachodzi, tylko wody niezbyt dużo. Całą noc słyszymy bębnienie i śpiewy z krateru. Dziś 21 czerwca, jedno z ważniejszych świąt w Am. Południowej, czyli narodziny słońca. Jesteśmy na drugiej półkuli, więc to, co u nas ma miejsce w grudniu, tutaj dzieje się w czerwcu. Może kiedy indziej uda się dotrzeć na czas.

Rankiem znowu zejścia, wejścia i wreszcie jesteśmy na grzebiecie, u którego stóp rozciąga się krater Maragua. Widok wręcz niesamowity. Wulkanu ani uderzenie meteorytu raczej tutaj nie było, gdyż takie formy skalne można spotkać w pewnej części Andów, jak również w USA, ale wrażenie robią spore. Spotykamy młode małżeństwo, które znosi na dół wiązki drewna na opał. Marek postanawia pomóc kobiecie i zabiera od niej bagaż. Po 15 minutach może poczuć, że praca tutejszych kobiet jest naprawdę ciężka i pod pewnymi względami niczym się nie różni od pracy mężczyzn. Ciężkie i niewygodne to drewno diabelnie, a plecak po tym to wręcz rozkosz. Na szczęście szybko dochodzimy do dna krateru i małej wioseczki. Zostajemy zaproszeni na chichę i chwilowy odpoczynek w cieniu. Domostwo typowe, z gliny i kamieni, wśród których kryją się maleńkie okienka. Budynki i mur otaczają niewielki dziedziniec, na którym toczy się większa część domowego życia, poczynając od gotowania, a skończywszy na kąpaniu najmłodszych członków rodziny. Nie mają biedaki szczęścia. Woda zimna jak lód, więc krzyczą wniebogłosy. Po chichy i zupie przychodzi czas na oglądanie tejido, czyli dzieł tkackich tutejszych kobiet. Zaraz też orientujemy się, że zaproszeniu nas na poczęstunek przyświecał pewien cel. Oczywiście… trzeba coś sprzedać turystom. Eeehhhh… przez poprzednią godzinę myśleliśmy, że może jednak ta rodzina jest inna i jest szansa na nieco bezinteresowności. Niestety, mylimy się, ale po tej zupie, chichy i wszystkich miłych gestach dajemy się namówić na kupno najmniejszego z najmniejszych wyrobów. Niestety, znowu czujemy nieco niesmaku, że prawie zawsze traktują nas jak klientów. Cóż… nieraz już to spotkaliśmy i pewnie nieraz jeszcze spotkamy. Trzeba się przyzwyczaić, albo wracać do Patagonii.

Ciekawe jest, że tutejsi mieszkańcy jakoś słabo znają okolicę. Bądź udają, że słabo znają, gdyż na kilka osób, które pytaliśmy o drogę, 50 procent odpowiadała błędnie. Zatem podchodzimy nieco wskazaną ścieżką, po czym droga wydaje się tak absurdalna, że rezygnujemy i wracamy sami już wybierając szlak. Wybieramy dobrze, zatem po kilku godzinach marszu po równej, oficjalnej ścieżce do krateru Maragua spotykamy pierwszych turystów, którzy dali się namówić na przewodnika. Dużo radości daje nam myśl, że nie musimy iść w takiej gromadzie i do tego płacić za to jakąś kuriozalną stawkę.

Przychodzi noc, ranek i po trzech godzinach marszu jesteśmy w wiosce, z której można złapać transport z powrotem do Sucre. Tym razem jedziemy na pace sami i podziwiamy umiejętności kierowcy, który mknie po serpentynach zawieszonych nad kilkusetmetrowymi przepaściami. Droga jest szerokości ciężarówki plus jakiś metr, zatem z góry robi naprawdę spore wrażenie. Kierowca, jak większość tutejszych, pozbawiony jest wszelkiego instynktu samozachowawczego, zatem wymyślamy sposoby wyskoczenia z ciężarówki, jeśli ta zacznie się staczać w dół. Szansa na przeżycie chyba jest, ale wydaje się niewielka. Na szczęście kierowcy znowu się udaje i po niedługim czasie witamy naszego hosta Zero.

Informacje praktyczne:
– autobusy/camiony do Chuanaca wyjeżdżają z terminalu (piaszczysty plac;)) na peryferiach Sucre. Znaleźć go nie jest problemem, dojeżdża tam sporo busików.
– koszt to jakieś 5 bolivianos
– droga Inków kosztuje 10 bolivianos
– jeśli chcemy iść poprawną drogą do krateru, TRZEBA zejść do wioski Chuanaca i zaraz za nią przejść przez rzeczkę. Droga jest bardzo czytelna, gdyż jeżdżą nią auta
– droga z Chuanaca do krateru to około 4-5 godzin

12-15.06.2012 Sucre – dawna stolica Boliwii

•1 marca 2013 • Dodaj komentarz

_DSC7307m

Sucre, zatem przyszedł czas na odpoczynek. Udaje nam się znaleźć wspaniałego hosta z CS, który jest tak dobry, że przygarnia nas na czas dłuższy. Zero, bo tak ma na imię, jest Anglikiem i trafił tutaj w poszukiwaniu spokoju. Pracuje jako informatyk, więc nie ma dla niego problemu mieszkać w innym państwie, płaci za mieszkanie tyle co my w Krakowie za gaz i przyjmuje sporo osób z CS, aby nieco oderwać się od boliwijskiej rzeczywistości.

Ale miało być o Sucre. Zdjęć jakoś mało zrobiliśmy, gdyż chyba weny zabrakło. Konstytucyjna stolica Boliwii, dumna ze swojej historii i kultury. Nie porównamy z Krakowem, bo to jednak nie to, ale coś wspólnego jest. Wszyscy Sucre zachwalają, mnóstwo cudzoziemców zatrzymuje się tutaj, aby podszkolić hiszpański i wyjeżdżać na krótkie wycieczki. My też mamy taki plan, ale… Kolonialne centrum miasta wygląda całkiem ładnie. Placyki, uliczki, wszystko w bieli. Miasto rozciąga się na okolicznych wzgórzach i na szczęście można je objąć wzrokiem, co świadczy o tym, że nie jest duże. Faktycznie, nieco ponad 300 tysięcy mieszkańców. Małe może nie jest, ale do przeżycia. Ponoć w miarę bezpieczne. Niestety. Uliczki miasta wypełnione starymi chińskimi busikami, które kopcą w sposób niewiarygodny. Po przejeździe jednego takiego przyjemnie nie jest, a po przejeździe kilku trzeba uciekać jak najdalej. Czasami się nie da i jest to problem. Kasia, która jest znacznie mniej odporna na zapachy, przeżywa katusze. Poza tym ludzie przyzwyczaili się do pobytu białych i czerpią z nich niemałe dochody. Zatem również nasz widok wyzwala w miejscowych energię do zarabiania, co nie jest dla nas miłe.  Trzymamy się zatem z dala od centrum za wyjątkiem wizyt na tutejszym mercado, czyli targu. Obiady tam to po prostu poezja. Oczywiście w wydaniu boliwijskim, czyli sopa de mani (na orzeszkach ziemnych, gęsta i tłuściutka;)) plus drugie z popitką. Poezja smaku wraz folklorem walki o klienta. Trzeba się przyzwyczaić, że po wejściu na targ, zaatakuje nas zgraja młodszych bądź starszych, lecz zawsze przemiłych kucharek w niebieskich mundurach. Któreś na pewno zwyciężą… 😉

Kasia na swoje urodziny po raz pierwszy siada w siodle i odnajduje kolejną pasję. Niestety, wydawałoby się, że w Boliwii zaspokajanie takich pasji powinno być w miarę tanie. Może tak jest gdzieś na prowincji, ale na pewno nie w Sucre. Ceny bardzo turystyczne i bardzo europejskie. Ostatecznie większość gości tutaj to Francuzi bądź inne nacje z zachodniej Europy. Niestety, ich możliwości finansowe są nieco wyższe niż nasze, a to pod nich ceny są ustawiane.

Sucre niestety nas nie zachwyca. Architektura poza centrum typowa dla tego regiony, czyli chaos totalny z cegły i betonu, w którym dominującą formą jest sześcian z wystającymi drutami. Jeśli ktoś lubi imprezy, pewnie znajdzie tutaj coś dla siebie, ale jeśli szuka spokoju i świeżego powietrza, powinien jak najszybciej wyjechać. My uciekamy po trzech dniach, ale z zamiarem powrotu. Pędzimy sprawdzić, jak może wyglądać krater Maragua.

10-12.06.2012 – w kopalniach Potosi…

•27 grudnia 2012 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Z Uyuni łapiemy autobus do Potosi. Na miejscu jesteśmy po 4 godzinach jazdy z obowiązkowymi postojami na toaletę. Kobiety po jednej stronie autobusu, a mężczyźni po drugiej. Chociaż nie zawsze było to przestrzegane restrykcyjnie 😉 W końcu pollerą zawsze zasłonić się można. Pollera to szeroka fałdowana spódnica, a właściwie kilka złączonych w pasie spódnic – jedna pod drugą, które stanowią część tradycyjnego ubioru tutejszych kobiet. Ze względu na dużą ilość materiału są one bardzo drogie i przeciętna mieszkanka wsi może pozwolić sobie na posiadanie jedynie dwóch do trzech takich spódnic.

W Potosi jesteśmy o 16 po południu. Od razu we znaki daje się nam brak tlenu. Nie tylko ze względu na wysokość 4000 m npm. która sprawia, że Potosi jest jednym z najwyżej położonych miast świata. Przede wszystkim ze względu na straszne zanieczyszczenie. Wszystkie mijające nas autobusiki, a jest tu ich mnóstwo, zostawiają za sobą kłęby czarnego dymu. Miejscowi nie zwracają na to kompletnie uwagi, a my starając się nie wypluć sobie płuc, udajemy się na poszukiwanie hostelu. Niestety koło dworca nie znajdujemy nic, za to w centrum mamy więcej szczęścia. Zatrzymuje nas przyjemnie wyglądający mężczyzna z pytaniem, czy mamy gdzie spać. Normalnie nie korzystamy raczej z takich ofert, ale tym razem zmęczeni poszukiwaniami decydujemy się od razu. Okazuje się, że świetnie trafiliśmy- tanio, czysto, w centrum i jest internet.

Następnego dnia ranem zwiedzamy to, z czego od wieków słynie Potosi, czyli tzw. „Cerro rico” ( Bogata góra). Ogromne złoża srebra, znajdujące się we wnętrzu wznoszącej się nad miastem góry, od połowy XVI w. do dnia dzisiejszego zapewniają dochód miastu i jego mieszkańcom. Trzeba dodać jednak, że wydobycie bogactw pochłonęło mnóstwo istnień. Większość Indian zmuszonych przez konkwistadorów do pracy w kopalniach nie przeżywała nawet roku. Dzisiaj warunki pracy w kopalniach Potosi wiele się nie zmieniły. Do tej pory nie używa się tutaj maszyn, a jedynym zabezpieczeniem górników są: kask i czołówka. Maski na twarz to tutaj rzadkość, mimo że poziom zapylenia jest bardzo wysoki. Przed wejściem do kopalni, jak każe zwyczaj, zaopatrujemy się na niewielkim targu w liście koki, wodę i soki, aby poczęstować pracujących tam górników. Pierwsze osoby, które spotykamy po wejściu do kopalni to 2 chłopców (żaden z nich nie ma jeszcze 18 lat) pchających na zewnątrz zapełniony rudą wagonik ważący 2 tony. Codziennie, żeby zarobić na wypłatę ok. 1000 zł miesięcznie, muszą zrobić kilkanaście takich kursów. Nasz przewodnik informuje nas, że obecnie najmłodsi pracujący pod ziemią chłopcy mają po 14 lat. Konstytucja boliwijska z 2009 r. jednoznacznie nie zakazuje pracować małoletnim, jednak zgodnie z art. 61 zabrania się wykorzystywania i zmuszania dzieci do pracy. Od przewodnika dowiadujemy się również, że jeden z ostatnich wypadków podczas pracy spowodowany był właśnie przez 15 chłopca, który nie dał rady wciągnąć do góry koszyka wypełnionego wydobytym materiałem i upuścił go zabijając stojącego niżej górnika.

Środek cały poszatkowany jest korytarzami. Dochodzi do tego, że nie próbuje się nawet wydobywać minerałów z widocznych w niektórych miejscach szerokich żył z obawy przed zawaleniem się stropu, bądź podłogi. Do pracy używa się tutaj dłuta i dynamitu. Ten ostatni można kupić bez pozwolenia nawet na pobliskim targu. Dlatego korzysta się z niego nie tylko w kopalni, ale też w trakcie demonstracji – podczas starć z policją. Dłuto służy natomiast do wydobycia czystego materiału, głównie cynku, gdyż przy tak intensywnym wydobyciu, srebra niewiele zostało. Skały zawierające niewielki procent minerałów wywozi się na powierzchnię i wypłukuje używając chemikaliów nie zawsze obojętnych dla środowiska.

W drodze powrotnej składamy jeszcze wizytę prawdziwemu władcy kopalni -„El Tío”. El  Tío to bóg strzegący kopalni i jej skarbów, którego górnicy zaczęli czcić podczas epoki kolonialnej. Wtedy to Hiszpanie chcąc zmusić Indian do bardziej wydajnej pracy opowiadali historie o diabłach mieszkających w głębi kopalni, które porywają  najwolniej pracujących. Stąd niewolnicy zaczęli się do nich modlić i składać im ofiary, aby zaskarbić ich życzliwość. Imię „El Tío”wywodzi się od słowa hiszpańskiego słowa oznaczającego Boga – „Dios”. Ponieważ w quechua – języku Inków nie istnieje dźwięk „d” pracujący w kopalniach Indianie przerobili go na „tio”, a następnie swojsko brzmiące „tío”, czyli w tłumaczeniu na język polski po prostu „wujek”. Wujek wygląda jednak dosyć groźnie z papierosem w ustach, otoczony liśćmi koki i pustymi butelkami po 96% alkoholu. Wychodzimy, ale wizyta w kopalni pozostaje nam na długo w pamięci.

Mimo całego zanieczyszczenia Potosi to piękne miasto. Jego starówka przypomina o bogatej przeszłości.Warto odwiedzić katedrę na tutejszej Plaza de Armas. Przepiękny widok na miasto z wieży, ciekawy barokowy wystrój i najbardziej niezwykły przewodnik, jakiego mieliśmy okazję spotkać.Również warta polecenia jest tutejsza mennica, czyli casa de la moneda – najlepiej zachowany tego typu obiekt w Boliwii. Koniecznie trzeba spróbować specjalności kulinarnej tego rejonu – kalapurki. Ze względu na dużą wysokość Potosi nie należy do najcieplejszych miejsc Boliwii, więc mieszkańcy tego rejonu wymyślili sposób na zupę, a właściwie na jej ogrzanie. Nie ma to jak wrzucić do niej gorący kamień. Wtedy zupa na pewno nie ostygnie.

Informacje praktyczne:

–    nocleg za 30 Bs (15 zł) można znaleźć w prywatnym domu przy ul Bolivara w bramie obok Pani sprzedającej bielutkie słodycze;

–      wycieczka do kopalni wykupiona z agencji kosztuje 40-50 Bs od osoby w 3 osobowej grupie;

–     Casa de la moneda (mennica) wstęp dla obcokrajowców kosztuje 40 Bs. Obowiązkowy przewodnik, który jest wliczony w cenę. Grupy oprowadzane są w językach hiszpańskim, angielskim, francuskim i włoskim.

–         katedra – wstęp dla obcokrajowców 10 Bs.

8-9.06.2012 – Salar de Uyuni – nareszcie!

•25 sierpnia 2012 • 1 komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Dzień rozpoczyna się ciekawie. Przepiękne kamienne drzewo, czyli Arbol de Piedra jest wielkim skarbem tego rejonu i widokiem obowiązkowym dla każdego turysty. Gdyby każde zdjęcie tutaj robione wywoływało choćby taki napór, jak padająca na ziemię kropelka deszczu, drzewo już dawno leżałoby w prochu na ziemi. My również dorzucamy taką kropelkę i pędzimy dalej. Znowu kolorowe laguny, dumne flamingi, przechadzające się wszędzie wikunie i małe królikopodobne stworzonka, żerujące na obcokrajowcach. Prawdopodobnie ewolucja skręciła w stronę turyzmu i nauczyła się z niego korzystać. Z cała pewnością jest to przyszłość tutejszej fauny.

Cały dzień jazdy i docieramy do kolejnego hotelu, tym razem zbudowanego z czystej soli. Solne łoża, solne krzesła, solne ściany. Dobrze, że naczynia i sztućce z bardziej konwencjonalnego materiału. Wszyscy zostają na ploteczkach, natomiast my uciekamy z wioski i ruszamy w poszukiwaniu salaru. Ponoć jeszcze daleko, ale się udaje. Tylko dwa kilometry marszu i można cieszyć się zupełną ciszą białej pustyni i nadchodzącym zachodem słońca. Widok naprawdę zadziwiający…

Rankiem wyjeżdżamy zanim jeszcze wzejdzie słońce. Kilkanaście kilometrów dalej wysiadamy w środku niczego i oczekujemy na wolno wschodzące słońce. Naokoło tylko biel i gdzieś w oddali wynurzające się z soli wyspy. Jest pora sucha zatem salar nie jest pokryty warstewką wody, która wywołuje tak piękne efekty na zdjęciach wszystkich turystów. Ale za to możemy dojechać do wysepki pokrytej w całości ogromnymi, nieraz tysiącletnimi kaktusami. Coś za coś… Trzeba będzie jednak kiedyś wrócić deszczową porą.

Spacer, śniadanie i ruszamy jeszcze raz, jak najdalej w głąb solnej pustyni. Tym razem na sesję zdjęciową, którą inspirują nasi przewodnicy, a której doczekać się nie mogą nasi współtowarzysze. Cała grupka wojaków z Izraela robi sobie zdjęcia we wszystkich pozach i konfiguracjach, przy użyciu wszelkich dostępnych akcesoriów, między którymi butelki alkoholu i gumowe dinozaury  to rzeczy najmniej dziwne. Cóż… po półtorej godzinie zabaw nawet kierowcy, którzy to wymyślili mają dosyć, nie wspominając o nas. Ostatni autobus do Potosi odjeżdża za niedługo, a tu w najlepsze trwa najdziwniejsza sesja zdjęciowa, jaką zdarzyło się nam oglądać. Ale wszystko ma swój koniec, zatem i my ruszamy. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów i jesteśmy w Uyuni. Trzeba przyznać, że miasteczko nie jest zbytnio urokliwe i cieszymy się, że nie zostajemy tu dłużej. Dziesięć minut przed odjazdem autobusu zajmujemy miejsca, żegnamy Uyuni, Salar i naszych miłych kompanów.

Informacje praktyczne:

– 3-dniowa wycieczka z agencją z Uyuni kosztuje ok. 600 peso wzwyż.
– Z Tupizy jest drożej, ale wszyscy zachwalają, że lepiej. My płacimy 800 peso za 4 dni, jednakże normalnie taki wyjazd kosztuje 1200-1400 peso.
– Najlepiej kupować wycieczkę wieczorem, kiedy wszystkie agencje próbują zdobyć ostatnich klientów na poranny wyjazd. Można wytargować kilkadziesiąt procent zniżki, ale nie wolno pokazać, że zależy na wyjeździe.
– Koniecznie wziąć również wycieczkę do Parku Avaroa (koszt 150 peso). Prawdziwy cud natury.
– Zimową porą przyda się naprawdę ciepły śpiwór i ciepłe ubrania. Bardzo łatwo zachorować szczególnie, gdy się przyjeżdża z jakiś cieplejszych okolic.
– W biurze być bezlitosnym i kazać sobie wypisać wszystkie punkty programu i potwierdzić podpisem, że będą zrealizowane. Bardzo często kierowcom nie chce się jechać w niektóre miejsca, które były w ofercie. Kłamią, że nie da się dojechać, że jezioro zamarznięte, itd.. A propos, zamarznięte jezioro też jest piękne 😉
– Najlepiej nie zapłacić całości mówiąc, że trzeba wypłacić z bankomatu w miejscu przyjazdu. To trochę zmobilizuje kierowców do wypełniania programu.

6-7.06.2012 – Kierunek: Salar de Uyuni

•15 sierpnia 2012 • 1 komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Do położonego w pobliżu sławnego salaru Parku Avaroa bez własnego środka transportu dostać się ciężko. Gdyby chociaż mieć rower… Jednak o tej porze roku to środek lokomocji tylko dla wytrwałych. Samochodów prywatnych brak. No chyba, że zabłąkają się tu we własnym landroverze jacyś Anglicy, albo Amerykanie. Od czasu do czasu (średnio raz na 2 dni) przejeżdża TIR z zaopatrzeniem, dużo częściej jeepy z turystami. Do samego Salaru de Uyuni, a właściwie na jego obrzeża dostać się już łatwiej – kursują lokalne autobusy. Będąc tutaj, szkoda byłoby jednak nie zobaczyć takiego cudu natury, jak Park Avaroa. Długo się nie zastanawiając zabieramy się więc z wycieczką, w większości izraelską. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Od czasu do czasu półgodzinny postój na zwiedzanie i zdjęcia. Za to widoki za oknem to coś niezwykłego. Do tego mamy sympatycznego kierowcę, który zatrzymuje się „na zdjęcie” stosownie do naszych potrzeb, czyli znacznie częściej niż przewiduje program wycieczki. Siedzenie obok niego zajmuje młoda dziewczyna, której jedynym zadaniem jest, abyśmy nie umarli z głodu. I wywiązuje się z tego zadania naprawdę znakomicie.

Jak widać wycieczka prawdziwych gringo i bogaczy… Cóż jednak zrobić, gdy chce się zobaczyć te wszystkie wspaniałości, a czekanie kilka dni na stopa nie bardzo nas urządza. Trzeba zatem pomóc w rozwoju rynku turystycznego Boliwii. Cztery dni w samochodzie, przejechanych około 1000 kilometrów, zobaczenie 10 000 cudów natury naokoło. Cóż… nie jesteśmy z całą pewnością wielkimi zwolennikami tego typu wypadów. Ale mając do wyboru coś takiego bądź rezygnację z zobaczenia tego miejsca, wybór jest prosty.

Każdy dzień to inne krajobrazy. Pierwszy to kręte drogi wspinające się coraz bardziej do góry, prawie do 5000 m. Choroba wysokościowa daje się niektórym uczestnikom we znaki. Żujemy więc liście koki. Może to efekt placebo, ale po jakimś czasie ból przechodzi. Od miejscowych dowiadujemy się również, że choroba ta jest jedynie wytworem naszego umysłu. Ciekawe jednak, co by na temat ich teorii powiedziały uznane medyczne autorytety…

Dzień drugi stoi pod znakiem jezior i gejzerów. Laguny Zielona, Biała i na deser Roja, czyli czerwona. Laguna Biała pokryta już lodem. Nocą jest tutaj sporo poniżej zera, a w dzień niewiele cieplej. W oddali widzimy jednak rowerzystę, który nie zważając na dziki wiatr i temperaturę, pokonuje kolejne kilometry. Pomiędzy kolejnymi jeziorami docieramy do miejsca spowitego w dymy i zapach siarkowodoru. Bulgocące błotko nie zachęca do kąpieli, więc po kilkunastu minutach ruszamy dalej i docieramy do tzw. „Zupy z gringo”. Niewielki basenik z gorącą wodą, a w nim wszystkie narodowości świata, z naciskiem na Izrael. Darujemy sobie chyba dołączenie do tego kulinarnego ewenementu…

Wieczorem to, co ma być ponoć najciekawsze. Laguna Roja. Jeśli ktoś myśli, że jest ona tylko z nazwy czerwona, bardzo się zadziwi. Jezioro wygląda, jakby ktoś sprawił w jego wodach krwawą rzeź. A w tej czerwoności setki biało-różowych punkcików. Flamingi! Mimo nawoływań naszego kierowcy, nie chcemy się stąd ruszać. Ten jest jednak bezlitosny i po godzinie ruszamy do naszego hotelu z gliny. Jeśli ktoś spodziewa się, że w hotelu będzie cieplej niż na zewnątrz, nie myli się. Temperatura jest wyższa. O jakieś 5 stopni… 🙂

01-06.06.2012 – Villazon i Tupiza – pierwsze kroki w Boliwii

•27 lipca 2012 • 1 komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Do La Quiaca dojeżdżamy autobusem. Taki boliwijsko – argentyński Cieszyn, granica w środku miasta – prawie niewidoczna. Pogranicznik okazał się miły, więc nasze zdziwienie jest tym większe, że pieczątkę dostajemy tylko na 30 dni. Trzeba będzie pamiętać, żeby przedłużyć pobyt. Teraz kolej na kantor. Wymiana do korzystnych nie należy: 1 peso do 1,1 boliviano, ale i tak jest lepiej niż się spodziewaliśmy. Zdecydowanie bardziej opłaca się wypłata z bankomatów, których w Villazon jest kilka. Noc spędzamy w najgorszym miejscu w jakim dotąd nocowaliśmy, więc nie będziemy polecać 😉

Rankiem podróż do Tupizy. Nauczeni doświadczeniem obchodzimy wszystkie hostele w mieście. Sprawdzamy pokoje, kuchnie i toalety. Targujemy ceny. I wreszcie po 2 godzinach takiej mordęgi decydujemy się na Pedro Arraya. Poszukiwania zakończone sukcesem. Teraz czas na relaks  🙂

Tupiza to malutkie miasteczko położone na boliwijskim płaskowyżu. W środku miasta mały targ i duży rynek, a dookoła wspaniałe kaniony.

My trafiamy na rocznicę założenia miasta, czyli niekończące się parady. Paradują duzi i mali, z karabinami, flagami, emblematami, albo i bez. Mamy wrażenie, biorąc pod uwagę wielkość miasteczka, że każdy Tupizanin maszeruje. Jak w Polsce jakieś 30 lat temu na pochodzie pierwszomajowym. Wieczorem koncert – kapela gra całkiem nieźle, więc zostajemy żeby posłuchać.

Następne dni poświęcamy na zwiedzanie okolic Tupizy. Wyłamujemy się jednak z obowiązującego tu konnego schematu i postanawiamy zwiedzić kaniony na własnych nogach. Ładnie tutaj bardzo, chociaż czysto do końca to nie jest. Pobocze traktowane jako tymczasowy śmietnik jest nieodłączną częścią boliwijskiego krajobrazu. Za to drutów kolczastych, płotów i ogrodzeń brak. Każdy może udać się, gdzie dusza zapragnie. Do tego, przynajmniej na razie, Boliwia okazuje się bezpiecznym krajem. Na pewno okolice Tupizy są dużo bezpieczniejsze niż peruwiańska, czy ekwadorska costa. Jedyne niebezpieczeństwo, które pojawia się tu od czasu do czasu to bezpańskie psy. W ilości jednego, właściwie groźne nie są. Jednak mają niepokojący zwyczaj chodzić całymi watahami.

Wieczory spędzamy u dwóch bratnich dusz z Polski – Malwiny i Jagody, które teraz tak jak my poprzednio, pracują jako wolontariuszki w domu dziecka prowadzonym przez siostry. Zdobycie sympatii i zaufania dzieci jest tutaj dużo trudniejsze niż w Ekwadorze. Boliwijscy górale są dużo bardziej zamknięci i uparci, jednak raz pozyskany tu przyjaciel pozostaje nim na całe życie.

Z Tupizy wyjeżdżamy nie tak jak planowaliśmy do Uyuni, ale do Parku Avaroa i na Salar. Namówieni przez umiejętnego sprzedawcę, po ciężkich targach, kupujemy… wycieczkę. Mamy szczęście, bo do zapełnienia jeepa brakuje 3 osób. Już 9-ta wieczorem, a wyjazd jutro z samego rana. Nasz sprzedawca jest więc skłonny do znacznych ustępstw. Jednak nie ma co ukrywać, na pewno i tak sporo na nas zarobi.

 

Trochę informacji praktycznych:

– Peso argentyńskie w dniu 1.06.2012 po przeliczeniu kosztowało 0,8 zł plus 17 peso opłaty od wypłaty z bankomatu.
– Boliviano kosztuje 0,51 zł opłat za wypłaty z bankomatu w Boliwii nie pobiera się (przynajmniej my się z taką nie spotkaliśmy) – te przeliczniki w oparciu o wypłaty z konta w Alior Banku
– Wymiana na granicy to przeważnie 1do1
– W Tupizie jest jeden bankomat, z którego mogą korzystać obcokrajowcy– do tej pory w naprawie. Można wypłacić pieniądze bezpośrednio z banku, trzeba jednak pytać się o prowizję. Każdy bank ma inną, dodatkowo prowizja zależy od typu karty. Uwaga: Alior Bank przy takiej wypłacie czasami blokuje kartę.
– Bilet z Villazon do Tupizy kosztuje 10 bolivianos (obcokrajowcom mogą nie zgodzić się sprzedać za mniej niż 15)
– Cena noclegu w hostelu Perdro Arraya w  pokoju dwuosobowym to 35 bolivianos od osoby (można stargować do 30), natomiast w dormie – 25.
– Drugim tanim hostelem (chociaż już nie tak czystym) jest hostel Tupiza: nocleg w pokoju dwuosobowym: 30 bolivianos od osoby
– W mieście brak informacji turystycznej, ale niektóre z biur podróży rozdają darmowe mapy okolic.

26-31.05.2012 – Salta i Huamauaca, czyli żegnamy Argentynę…

•27 lipca 2012 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Chyba największe miasto do jakiego wjeżdżamy w Argentynie. Oczywiście jest to zaledwie pyłek w porównaniu z Buenos Aires, jednakże nie taki znów mały. Gorąco, wilgotno i nie ma czym oddychać. Smog wiszący nad miastem skutecznie to uniemożliwia, a gwar i ścisk w centrum nie dają się porównać z niczym, co do tej pory widzieliśmy w Argentynie. Stanowczo, nie jest to nasz Number One mimo, że do tej pory każdy nam Salta zachwalał jako idealne miejsce. Cóż… 3 dni tutaj i chcemy uciekać, szczególnie, że klimat jest niezbyt łaskawy dla naszych organizmów. Ciepło, nie trzeba spać pod namiotem, a bardzo szybko łapie nas gorączka i wszystko, co z nią związane. Przede wszystkim zły humor. Jako, że mieszkamy u przemiłego człowieka z CS, który ma malutkiego synka, pakujemy wszystko i uciekamy, aby nikogo nie zarazić. I uwolnić się od krzyków, dymu z rur wydechowych i wszechobecnego gwaru. Za to nie mamy ani jednego zdjęcia…

Próby wyjścia w okoliczne górki skutkują totalną depresją i wściekłością na głupotę ludzką. Wszystko, ale to wszystko ogrodzone potrójnymi zasiekami z drutu kolczastego, murami i płotami, za którymi już czają się wielkie rotwailery i inne szczekające paskudztwa. A gdy człowiekowi uda się przez to przedostać, staje przed ścianą zieleni uzbrojonej w kolce, moskity i kolejne druty. Droga biegnąca obok słynnego Tren a las Nubes całkowicie niedostępna dla autostopowicza, który nie chce poświęcić na niej kilka dni na czekanie. Praktycznie nic nie jeździ, a to co jedzie nie zatrzymuje się, za to podnosi obłok pyłu, od którego można w przyspieszonym tempie zapaść na pylicę. Autostop w północnej Argentynie ciężki jest niezwykle. Zatem ewakuacja na z góry upatrzone pozycje i po dwóch dniach wsiadamy do autobusu, który wiezie nas do Huamauaca.

Tutaj totalna odmiana. Zimno, krystalicznie powietrze czyste, maleńkie domki z gliny i przemiła rodzina z CS, u której się zatrzymujemy i próbujemy wyleczyć. Nocą co prawda, jest w naszym pokoju może 5 stopni, ale po kilku dniach jest z nami dużo lepiej. Najlepsze zaś są rozmowy do późnej godziny z naszym hostem, który jest nauczycielem i stara się pomóc wszystkim podróżnikom witającym do jego miasteczka. Niesamowity człowiek, którego nigdy nie zapomnimy.

Podobnie pięknego Huamauaca pełnego domków z gliny, otoczonego niewysokimi, kolorowymi wzgórzami, wśród których jedno zasługuje na szczególną uwagę, gdyż jest ponoć centrum energii i wywołuje różne dziwne efekty. Niestety, nie sprawdzamy tego, ale wierzymy na słowo. Kiedyś na pewno tu wrócimy…

Trochę informacji praktycznych:

Bilet na Tren a las Nubes: 795 peso (cena dla obcokrajowców)

 

 

 

25-26.05.2012 – jeszcze trochę zdjęć… :)

•18 lipca 2012 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Trochę informacji praktycznych:

Quebrada de las Conchas ciągnie się wzdłuż drogi 68 poczynając od Los Medianos (wydm), które znajdują się w odległości 5km na północ od El Cafayate, kończąc na wioseczce o znajomo brzmiącej nazwie Alemania (Niemcy) 80 km na północ od El Cafayate. Główne atrakcje skupiają się między Los Colorados (18km na płn), kończąc na Garganta del Diablo(47km na płn). Z El Cafayate można wyjechać autobusem kupując bilet do najbliższej miejscowości (składającej się z 2 domków) – La Yesera (28km na płn). Nie ma problemu, żeby wysiąść wcześniej. Wszystkie, co najciekawsze znajduje się tuż przy drodze. Idąc wzdłuż niej na północ, można więc zobaczyć wszystko.

Co ważne: brak opłat za wstęp.

 

 

 

25-26.05.2012 – Quebrada de las Conchas

•18 lipca 2012 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Dziś Gauchito Gil nam sprzyja, do el Cafayate dojeżdżamy wraz ze spotkanymi w quilmeskich ruinach Argentyńczykami, którzy zamierzają tutaj spędzić długi weekend.

El Cafayate to urokliwe, ale turystyczne miasteczko. Nie ma się co dziwić. Na 18-tym kilometrze w kierunku północnym zaczyna się największa atrakcja rejonu – Quebrada de las Conchas. Nie licząc jednak ani na szczęście, ani na Gauchito, postanawiamy wyjechać z miasta autobusem, a noc spędzić w najbliższym kanionie. Pięknie tutaj. I, co dziwne, turystów brak. Za to są kozy 🙂 Rozbijamy się w głębi kanionu i podziwiamy zachód słońca… A następnie wschód, chociaż zimno strasznie. Składamy oszroniony namiot i podążamy dalej na północ wzdłuż drogi 68. Skały przybierają tutaj niezwykłe formy: zamki, okna, obeliski, amfiteatr, żaba, czy mnich to tylko niektóre z nich. Każdy może znaleźć coś dla siebie – Marek znalazł królową Jadwigę 😉

Mamy szczęście i dzisiaj znowu spotykamy naszych znajomych Argentyńczyków, którzy zabierają nas do najsławniejszych tutejszych atrakcji, czyli „Gardła Diabła” oraz „Amfiteatru”. Ściany wąskich kanionów wysokie na ponad 100 metrów robią naprawdę niesamowite wrażenie. Osobiście podoba nam się tu dużo bardziej niż w Talampaya, a dotrzeć łatwiej i taniej. Nasi znajomi wracają do El Cafayate, a my wyruszamy w stronę Salta.

Do autostopu nie mamy dzisiaj ani czasu, ani cierpliwości i gdy nadjeżdża autobus postanawiamy kontynuować naszą podróż bez dalszego oczekiwania. Niestety ceny argentyńskiego transportu są wysokie, szczególnie biorąc pod uwagę tutejsze odległości. Może jednak zmieni się to w niedalekiej przyszłości. W końcu Cristina ostatnio znacjonalizowała argentyńską ropę.

22-25.05.2012 – przez królestwo oliwek, wina i kaktusów, czyli zachodnia Argentyna

•17 lipca 2012 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Z la Rioja wyjeżdżamy stopem i udaje nam się dojechać do królestwa oliwek – Aimogasty. Tam spędzamy noc, a na kolację – chlebek z oliwkami 🙂

Następnego dnia powolutku dojeżdżamy do Londynu. Nie jest to brytyjska metropolia, ale małe miasteczko z inkaskimi ruinami w tle. Do nich właśnie zabiera nas nasz sympatyczny kierowca i razem z nim zwiedzamy to urokliwe miejsce, w którym jesteśmy, póki co, jedynymi turystami. Z Londres jedziemy do Belen, a stamtąd do Hualfin. I to by było na tyle. Okazuje się, że nie tylko na jeden dzień, ale na dwa. Przekonujemy się na własnej skórze, że północna Argentyna ojczyzną autostopu jednak nie jest. Nie pomagają nawet modlitwy do Gauchito Gil.

Gauchito Gil to ciekawa postać. Tutejszy ludowy święty,  który zgodnie z legendą (jedną z wielu) był wiejskim robotnikiem. Romans z zamożną wdową, wzbudził nienawiść jej braci i zazdrosnego szefa policji. Antonio Gil, bo tak się nazywał, zdecydował się więc opuścić wioskę i zaciągnąć do wojska w wojnie z Paragwajem. Po zakończeniu jednej wojny wybuchła następna, tym razem domowa. Gil nie chciał zabijać swoich współbraci, opuścił więc armię jako dezerter. W tym czasie stał się banitą i uzyskał reputację argentyńskiego Robin Hooda. W końcu został złapany i zabity za dezercję. Przed śmiercią zdążył jeszcze poradzić oprawcy, by modlił się o życie swojego syna, który był bardzo chory. Modlitwy pomogły i syn zabójcy wyzdrowiał.  Wtedy to sprawiono Gauchito Gil odpowiedni pogrzeb, a ludzie, którzy słyszeli o cudzie, zbudowali świątynię, która istnieje do dzisiaj. Obecnie chyba przy każdej argentyńskiej drodze stoi mała pomalowana na czerwono kapliczka – sanktuarium Gauchito Gila. Tradycja mówi, że podróżujący mijający kapliczkę powinien pomodlić się i przyozdobić ją czerwoną wstążką, a jedną z już wiszących wziąć dla siebie – „na szczęście”.

W końcu jednak Gauchito wstawia się za nami i wieczorem jedziemy w przyczepie tira. Mimo najszczerszych chęci nasz kierowca nie może zaprosić nas do kabiny, a wszystko to z powodu czujników na siedzeniu pasażera. W taki właśnie sposób właściciele firm zabezpieczają swój towar przed towarzyskimi kierowcami, a właściwie fałszywymi autostopowiczami, których tutaj podobno nie brakuje. W Santa Maria jesteśmy o zmroku. Decydujemy się jechać autobusem do Quilmes. Noc spędzamy w indiańskiej wspólnocie w towarzystwie 5 sympatycznych psów i jeszcze większej ilości kotów 🙂 Rano kolejne ruiny. Nie inkaskie, a quilmes’kie. Po drodze spotykamy dwójkę Argentyńczyków, którzy też przyjechali tutaj zobaczyć skalne miasto – zwiedzamy więc razem. Decydujemy się wziąć przewodnika, który okazuje się strzałem w dziesiątkę. Przewodnik dezerteruje jednak przed wejściem na górę, chwilę później rezygnują Argentyńczycy, my nie dajemy za wygraną i docieramy do najwyżej położonych domków zastanawiając się przy okazji, po co quilmes’ka arystokracja pobudowała się tak wysoko. Na górze zagadka rozwiązuje się sama – chodziło o widok 🙂

Trochę informacji praktycznych:

Wejście do ruin przy Londres: gratis
Wejście do muzeum w Londres: 5 peso
Wejście do ruin przy Quilmes: 10 peso
Przewodnik (nieobowiązkowy, ale przydatny) 40 peso od grupy

18-22.05.2012 – La Rioja i okolice

•12 lipca 2012 • 1 komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

I jesteśmy. La Rioja – stolica prowincji, mniejsza niż San Juan i nie tak urokliwa, ale za to bardziej bezpieczna. Idealne miasteczko do zregenerowania sił. Nasz host Fede i jego rodzina dbają szczególnie o to żebyśmy nie stracili na wadze. Mama Fede regularnie nas dokarmia. I jak tu się oprzeć? Trzeba przyznać, że jedzenie jest wyśmienite, a wszystko to kuchnia argentyńska: empanady, puree z dyni, milanesa (czyli tutejsze schabowe) i locro. Locro to południowoamerykańska odmiana gulaszu przyrządzonego z dyni, fasoli, kukurydzy i kaszy z odrobiną wieprzowiny. Zawiera spoooro kalorii, dlatego danie to spożywa się zimą. Jest to tradycyjny obiad w dniu 25 maja, rocznicy powstania pierwszego rządu lokalnego. Nasze locro do 25 maja nie doczekało. Wszystko zjedliśmy 3 dni przed. Mniam.

W samym mieście nie ma dużo do zobaczenia. Plac główny, kilka kościołów i parę muzeów. Warto odwiedzić Muzeum Folklórico, a szczególnie salę ”La Mitologia” z niesamowitymi rzeźbami tutejszych bóstw oraz Museo Arqueológico Regional Incahuasi, najlepiej w sobotę wieczorem, kiedy odbywają się tutaj warsztaty lepienia naczyń z gliny. Natomiast okolice La Rioja są niezwykle malownicze. W niedzielę odwiedzamy niedokończoną drogę do Chilecitio – krajobrazy przepiękne, ale trzeba uważać na kolczastą roślinność, która tutaj rozwinęła się do perfekcji.

20 maja stolica prowincji 421 obchodzi założenia miasta. Wszyscy świętują, tym bardziej, że to niedziela. Świętowanie zaczęło się od marszu przeciwko niszczeniu środowiska przez przemysł górniczy. Po południu atmosfera trochę się rozluźniła i większość mieszkańców La Rioja bawiła się na koncercie w miejskim parku. A my razem z nimi.

16-18.05.2012 – w parku Talampaya

•10 lipca 2012 • 1 komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Rankiem wyjeżdżamy z Villa Union. Albo raczej próbujemy wyjechać. Pół godziny, godzina i nic. Ale po tym czasie przejeżdża pierwszy samochód i jedziemy. Kilkanaście kilometrów, ale zawsze coś. A potem kolejne kilka godzin przy posterunku policji. Nie ma co, nie jeździ się tutaj łatwo. Całe szczęście, że nie pada jak na Carretera Austral i można się wygrzać w słonku.

W końcu jednak docieramy do wejścia  parku Talampaya. Tak szybko jak się pojawiliśmy, tak szybko uciekamy. Jedyna możliwość wejścia do parku to bus z gromadką turystów i objazdówka. Poza tym tego dnia nie ma już możliwości zwiedzania. Można jeszcze jechać na rowerach, ale do miejsca, gdzie zaczyna się coś naprawdę ciekawego i tak dowiozą busem. A potem 2-4 godzinki jeżdżenia i z powrotem. Jeśli ktoś chce usiąść i podelektować się widokiem w samotności, chyba będzie musiał udać się gdzie indziej. Zatem rezygnujemy z wejścia tradycyjnego i ruszamy nieco dalej, aby wejść na tereny nie skażone przepisami i chęcią zarobku. Bo pomijając wszystko trzeba przyznać, że ceny mają tutaj szalone. Za cztery godziny bycia poganianym przez przewodnika płacić ponad 100 peso (plus oczywiście wstęp do parku) wydaje się nam grubą przesadą.

Zatem kila kilometrów dalej zostawiamy plecaki i ruszamy na lekko odkrywać uroki okolicy. Do głównych atrakcji nie udaje się dojść, bo słonko szybko zachodzi, ale wędrówka korytami wyschniętych rzek i strumieni, rysujące się przed nami kolorowe zbocza gór, i nade wszystko wszechobecna cisza, sprawiają, że nie możemy przestać iść do przodu. Owocuje to powrotem w egipskich ciemnościach rozświetlanych jedynie blaskiem czołówki i niejakim problem w odszukaniu zostawionych plecaków. O godzinie 2 w nocy udaje nam się jednak je znaleźć i uszczęśliwieni rozbijamy namiot. Sporo ponad 30 kilometrów szybkiego marszu za nami, więc padamy z nóg, a po chwili budzi nas światło słońca i chęć ruszenia dalej.

Śniadanie na rozpalonej drodze i znowu to samo. Jeden samochód na godzinę. Zatrzymuje się chyba trzeci z kolei i jedziemy. W myślach już La Rioja, dom czekającego na nas gospodarza z CS, prysznic po prawie tygodniu jazdy, jedzenie inne niż makaron, soja i owsiane płatki. Ale po kilkunastu kilometrach zachwyceni widokami, postanawiamy się zatrzymać na krótką chwilkę, godzinę albo i pół. Zrobić kilka zdjęć, przespacerować pomiędzy piaszczystymi wydmami, wdrapać się na niewielki pagórek. Wysiadamy, nasi dobroczyńcy odjeżdżają do La Rioja, a my ruszamy na podbój pobliskiego kanionu przypominającego mocno te znane nam z okolic San Pedro w Chile. Godzina mija i wychodzimy na drogę z mocnym postanowieniem dojechania już dziś do miasta.

Cóż… ruch jest nawet duży. Jeden, dwa samochody na godzinę. Siedząc czytamy wszystko, co tylko mamy w plecakach, obserwujemy niezwykle ciekawe życie mrówek, które wynoszą do niewiadomych kryjówek wszystkie skrawki żywności, jakie im darujemy, Marek uczy się żonglować… Po 7 godzinach czekania, kiedy słońce chowa się za horyzontem, rozbijamy namiot. Chwilę wcześniej cudem łapiemy samochód jadący w drugą stronę, którego kierowca daje nam nieco wody. Bez tego mogłoby być ciężko następnego dnia.

Świt wita nas niesamowitą ciszą. Pierwszy samochód słyszy się tutaj z odległości wielu kilometrów, więc nie ma obawy przeoczenia jakiegoś. I nareszcie! Udaje się! Pierwsze przejeżdżające auto zatrzymuje się i jedziemy prosto do La Rioja. Nareszcie nieco odpoczynku… 🙂

Trochę informacji praktycznych o Talampaya:

Wejście do parku dla obcokrajowców: 40 peso
Dla Argentyńczyków – cena o połowę mniejsza
Emeryci, osoby powyżej 65 lub poniżej 16 roku życia – wstęp darmowy

Wstęp do parku to jednak tylko wstęp do opłat. Bez wycieczek wejść się nie da. Poniżej cennik:

Wycieczka do Kanionu Talampaya:  130 peso od osoby (czas trwania 2:30 godz.)
Wycieczka do Kanionu Talampaya i Los Cajones:  170 peso od osoby (czas trwania 4:30 godz.)
Wycieczka Safari w ciężarówce Overland 4×4: 170,00 peso od osoby (czas trwania 3:00 godz.)
Wycieczka rowerowa do Kanionu Talampaya: 80 peso od osoby (czas trwania 4 godz.)
Oferta i ceny w zależności od firmy przewodnickiej. Nam nieudało się znaleźć nic poniżej 80 peso.

13-15.05.2012 – Rodeo i droga bez końca…

•10 lipca 2012 • Dodaj komentarz

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

Droga do Rodeo nie jest tak krótka jak się nam wydawało. Stoimy i czekamy, czekamy i stoimy, a tu nie jedzie nic. W końcu się udaje – dojeżdżamy do La Iglesia, przyjemnej wioseczki po drodze, a stamtąd to już naprawdę niedaleko. Po drodze dowiadujemy się o problemie dręczącym mieszkańców tego rejonu: kopalniach złota. Okazuje się, że gorączka złota w Argentynie się nie skończyła. Objęła tylko inne grupy społeczne – te które mają dużo i chcą jeszcze więcej. Z pomocą rozgorączkowanym politykom i biznesmenom przyszły firmy zagraniczne, głównie kanadyjskie. Nie patrząc na skutki wydobycia złota na środowisko, stosują substancje toksyczne, m.in. związki cyjanku oraz nadużywają wody do wypłukiwania skał, powodując tym dalsze pustynnienie i tak już wysuszonej w tych okolicach ziemi. Mieszkańcy prowincji la Rioja i San Juan organizują protesty przeciw inwestorom, lecz na razie nie na wiele się to zdaje.

Rodeo to nieduże turystyczne miasteczko położone nad przepięknym jeziorem. Jezioro, a właściwie sztuczny zbiornik zwany tutaj Cuesta del Viento, czyli wybrzeżem wiatrów, jest  idealnym miejscem do uprawiania sportów wodnych, a zwłaszcza windsurfingu. Trzeba przyznać, że miejsce jest niezwykle malownicze, otoczone z jednej strony niesamowitymi górami. A na tafli wody, wśród trzcin i sitowia całe zgraje ptactwa. Niestety, wieczorem wiatr jest tak silny, że nie starcza nam siły, aby zbyt długo przebywać w pobliżu robiąc zdjęcia. Kasia rusza w podróż dookoła jeziora, a brzydsza część naszej wyprawy zostaje na miejscu dręczona lenistwem i chorobą żołądka.

Rozbicie namiotu niedaleko brzegu mimo, że osłaniają nas nieco zarośla, nie należy do najprostszych. Zimno i mocny wiatr dają się we znaki. Nad ranem temperatura spada nieco poniżej zera (jak zresztą często ostatnio) i namiot pokryty jest pięknym, biało-srebrnym szronem. Zwijamy szybko cały majdan i uciekamy na drogę, gdzie po minucie udaje się złapać na stopa dwóch staruszków, którzy podwożą nas do Jachal. A stamtąd powoli, powoli jedziemy, idziemy, stoimy… Byle do Villa Union, gdzie docieramy późnym popołudniem. Po drodze jedziemy z pracownikami pobliskiej kopalni złota Gualcamayo oraz z Boliwijczykiem, który trafił do Argentyny wiele lat temu i dzięki własnej pracowitości dorobił się kilku firm, hotelu i ciężarówki, którą przewozi różności do i z owej kopalni. Boliwijczycy w Argentynie należą do tych bardziej zaradnych i są cenieni, jako świetni pracownicy.

My rozbijamy namiot w okolicach miasteczka, wśród dziko kłujących krzaczorów, które mają nas osłonić i zabezpieczyć przed niepożądanymi gośćmi.