Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.
Rankiem ruszamy w dłuższa podróż przez Sucre, aby dotrzeć do terminalu, z którego odjeżdżają busy w kierunku krateru Maragua. Oczywiście powyższe zdanie jest nieco na wyrost. Terminal to piaszczysty plac obok drogi, busy to stareńkie ciężarówki z drewnianą paką, na której upychają się pasażerowie wraz z całym dobytkiem ruchomym, a dojechać do Maragua wcale nie tak prosto. Poza tym, nie taki nasz cel. Chcemy przejść drogą Inków, która prowadzi do miejscowości Chuanaca, z której dopiero można iść do krateru. Boliwijczycy nie są zgodni, jak ów powstał. Mówią o wulkanie, wspominają również o upadku meteorytu. Cóż… zobaczymy.
Na razie ładujemy się na tzw. camiona, czyli ciężarówkę, która tutaj jest zupełnie normalnym środkiem transportu i czekamy na zebranie kompletu pasażerów. Starcy żują kokę, która wypaliła im przez lata usta, dzieci pełzają wśród stosów worków z żywnością i zajadają żelatynę bądź lody, kobiety plotkują, albo w ostatniej chwili uciekają „na stronę”. Szkoda, że ta strona jest 20 metrów od camiona i osłonięta jedynie spódnicą. Ale za to, cóż to za spódnica! Siedmiowarstwowa pollera, która powoduje, że jej właścicielka wygląda dwa razy szerzej i przynajmniej cztery razy dostojniej. Kapelusz również dodaje powagi. Ruszamy w drogę.
Naokoło nas sami Indianie, mówiący w języku quechua, a wśród nich dwóch typowych miastowych cwaniaków obwieszonych łańcuchami niczym choinki. Po kilkunastu minutach jazda przestaje być miła, kiedy to koncentrują się na naszych osobach i wymieniają nieprzyjemne uwagi. Niestety, w języku, którego nie znamy, więc ciężko zareagować. Staramy się nie na to nie zważać, ale niesmak ogromny. Godzina jazdy do kościółka w Chataquila dłuży się niemiłosiernie, ale w końcu dojeżdżamy, płacimy i uciekamy z niemiłej sytuacji. Nigdy nie wiadomo, co też tacy wydumają w swoich głowach. A z reguły im większa grupa dumających, tym głupsze rzeczy wymyśla.
Wreszcie jednak jesteśmy w górach. Droga Inków pięknie zachowana i całkowicie pusta. Oczywiście wszyscy przewodnicy w Sucre twierdzili, że bez ich pomocy nie ma żadnej możliwości znalezienia szlaku, a gdy już się go szczęśliwie znajdzie, czają się na nim hordy złodziei. Wysłuchaliśmy ich zdania, popatrzyliśmy na ich korpulentne postacie i stwierdziliśmy, że jeśli spotkamy złodziei, to przewodnik w niczym nam nie pomoże. A drogę damy radę znaleźć sami.
Zwiedzamy jeszcze kościółek, po czym wchodzimy na drogę Inków. Wstęp kosztuje chyba 10 bs, ale nie ma nikogo, kto mógłby odebrać od nas pieniądze. Może na dole… Droga pusta, ale pięknie zachowana i częściowo zrekonstruowana. No i ciągle w dół. Dawno już nie chodziliśmy dłuższych dystansów z plecakami, więc na początek bardzo to wygodne. Dwie godziny i jesteśmy w pobliżu Chuanaca. Patrzymy na mapę, której dokładność stoi pod mocnym znakiem zapytania i wybieramy ścieżkę po lewej stronie doliny. Mapa tak niby pokazuje, a nam się nie chce schodzić do wsi, gdzie mógłby być inny szlak. Droga wykuta w zboczach góry biegnie prosto jak strzelił, a obok niej równie prosto biegnie akwedukt. Po kilku godzinach mijamy pięknie położoną wioskę i zaczynamy rozmyślać o noclegu. Schodzimy nieco i w pobliżu mostku, którego środkiem płynie woda, rozbijamy namiot. Raczej nas nie widać, więc ze spokojem duszy rozpalamy kuchenkę, a potem odpływamy w krainę snu.
Następny dzień to dość długie zejście do doliny, a potem wspinanie się w górę. Oczywiście między tymi etapami nie może zabraknąć przejścia przez rzekę, a wcześniej jeszcze przez wioskę. Trochę stresu nas to kosztuje, bo musimy przechodzić kamienne ogrodzenia bronione przez kilka paskudnych i sporych kundli, które chcą alarmować wszystkich naokoło. Dziwne, ale nikt się nie pojawia i to denerwuje chyba jeszcze bardziej. Nie chcielibyśmy, aby ktoś nas wziął za złodziei, gdyż z takimi rozprawa w górskich wioskach jest naprawdę krótka. Bardzo szybko zatem przechodzimy rzekę i nieco wyżej spotykamy miłego osobnika, który daje nam całą torbę owoców zwanych tumbo i w miarę dokładnie tłumaczy, którędy trzeba iść do krateru. Oczywiście już wczoraj zorientowaliśmy się, że mapa jest błędna, ale droga była tak piękna, więc zeszliśmy z niej dopiero dzisiaj. No i teraz pasterz utwierdza nas w przekonaniu, że wybraliśmy dobrze. Wspinamy się zatem na grzbiet góry i rozbijamy namiot. Widok przepiękny, słonko zachodzi, tylko wody niezbyt dużo. Całą noc słyszymy bębnienie i śpiewy z krateru. Dziś 21 czerwca, jedno z ważniejszych świąt w Am. Południowej, czyli narodziny słońca. Jesteśmy na drugiej półkuli, więc to, co u nas ma miejsce w grudniu, tutaj dzieje się w czerwcu. Może kiedy indziej uda się dotrzeć na czas.
Rankiem znowu zejścia, wejścia i wreszcie jesteśmy na grzebiecie, u którego stóp rozciąga się krater Maragua. Widok wręcz niesamowity. Wulkanu ani uderzenie meteorytu raczej tutaj nie było, gdyż takie formy skalne można spotkać w pewnej części Andów, jak również w USA, ale wrażenie robią spore. Spotykamy młode małżeństwo, które znosi na dół wiązki drewna na opał. Marek postanawia pomóc kobiecie i zabiera od niej bagaż. Po 15 minutach może poczuć, że praca tutejszych kobiet jest naprawdę ciężka i pod pewnymi względami niczym się nie różni od pracy mężczyzn. Ciężkie i niewygodne to drewno diabelnie, a plecak po tym to wręcz rozkosz. Na szczęście szybko dochodzimy do dna krateru i małej wioseczki. Zostajemy zaproszeni na chichę i chwilowy odpoczynek w cieniu. Domostwo typowe, z gliny i kamieni, wśród których kryją się maleńkie okienka. Budynki i mur otaczają niewielki dziedziniec, na którym toczy się większa część domowego życia, poczynając od gotowania, a skończywszy na kąpaniu najmłodszych członków rodziny. Nie mają biedaki szczęścia. Woda zimna jak lód, więc krzyczą wniebogłosy. Po chichy i zupie przychodzi czas na oglądanie tejido, czyli dzieł tkackich tutejszych kobiet. Zaraz też orientujemy się, że zaproszeniu nas na poczęstunek przyświecał pewien cel. Oczywiście… trzeba coś sprzedać turystom. Eeehhhh… przez poprzednią godzinę myśleliśmy, że może jednak ta rodzina jest inna i jest szansa na nieco bezinteresowności. Niestety, mylimy się, ale po tej zupie, chichy i wszystkich miłych gestach dajemy się namówić na kupno najmniejszego z najmniejszych wyrobów. Niestety, znowu czujemy nieco niesmaku, że prawie zawsze traktują nas jak klientów. Cóż… nieraz już to spotkaliśmy i pewnie nieraz jeszcze spotkamy. Trzeba się przyzwyczaić, albo wracać do Patagonii.
Ciekawe jest, że tutejsi mieszkańcy jakoś słabo znają okolicę. Bądź udają, że słabo znają, gdyż na kilka osób, które pytaliśmy o drogę, 50 procent odpowiadała błędnie. Zatem podchodzimy nieco wskazaną ścieżką, po czym droga wydaje się tak absurdalna, że rezygnujemy i wracamy sami już wybierając szlak. Wybieramy dobrze, zatem po kilku godzinach marszu po równej, oficjalnej ścieżce do krateru Maragua spotykamy pierwszych turystów, którzy dali się namówić na przewodnika. Dużo radości daje nam myśl, że nie musimy iść w takiej gromadzie i do tego płacić za to jakąś kuriozalną stawkę.
Przychodzi noc, ranek i po trzech godzinach marszu jesteśmy w wiosce, z której można złapać transport z powrotem do Sucre. Tym razem jedziemy na pace sami i podziwiamy umiejętności kierowcy, który mknie po serpentynach zawieszonych nad kilkusetmetrowymi przepaściami. Droga jest szerokości ciężarówki plus jakiś metr, zatem z góry robi naprawdę spore wrażenie. Kierowca, jak większość tutejszych, pozbawiony jest wszelkiego instynktu samozachowawczego, zatem wymyślamy sposoby wyskoczenia z ciężarówki, jeśli ta zacznie się staczać w dół. Szansa na przeżycie chyba jest, ale wydaje się niewielka. Na szczęście kierowcy znowu się udaje i po niedługim czasie witamy naszego hosta Zero.
Informacje praktyczne:
– autobusy/camiony do Chuanaca wyjeżdżają z terminalu (piaszczysty plac;)) na peryferiach Sucre. Znaleźć go nie jest problemem, dojeżdża tam sporo busików.
– koszt to jakieś 5 bolivianos
– droga Inków kosztuje 10 bolivianos
– jeśli chcemy iść poprawną drogą do krateru, TRZEBA zejść do wioski Chuanaca i zaraz za nią przejść przez rzeczkę. Droga jest bardzo czytelna, gdyż jeżdżą nią auta
– droga z Chuanaca do krateru to około 4-5 godzin
Napisane w Boliwia
Tagi: Boliwia, droga, krater, ludowa, Maragua, mateoryt, Sucre, sztuka, tejido, wulkan